Dzień wcześniej, w mroźny warszawski poranek zamykaliśmy cicho za sobą drzwi, a chwilę później…
Bangkok. Po trzech latach wróciliśmy w to samo miejsce i odkurzaliśmy wspomnienia. Z tego miejsca wylatywaliśmy do Polski po naszym ostatnim wyjeździe. Zaraz po powrocie postawiliśmy wszystko na jedną kartą — zapadła decyzja o tym, że zbieramy kasę na wyjazd. Na naszą podróż marzeń.
Duszne i parne powietrze uderzyło w nas zaraz po wylądowaniu. Dzień wcześniej, w mroźny warszawski poranek zamykaliśmy cicho za sobą drzwi, a chwilę później staliśmy już na rozgrzanej płycie lotniska i chowaliśmy kurtki, upychaliśmy bluzy do plecaków. Mimo tego, że w Bangkoku byliśmy już drugi raz, a w ręku trzymałam rozpiskę ze wskazówkami jak dotrzeć do hotelu, to po godzinie krążenia i szukania właściwego autobusu poddaliśmy się. Pokonani przez miasto ostatecznie złapaliśmy taksówkę. W Bangkoku przede wszystkim odsypialiśmy jet lag i długą podróż. Z tego też powodu zdjęć nie mamy właściwie żadnych. Do stolicy planujemy wkrótce wrócić i rozejrzeć się za motocyklem, mam nadzieję, że nadrobimy zaległości i odwiedzimy miejsca, do których nie zdążyliśmy dotrzeć wcześniej.
Do życia wróciłam właściwie dopiero na Koh Samui. Daliśmy sobie kilka dni na aklimatyzację i dni mijały nam w leniwym tempie. Nieco przytłoczeni i zniechęceni ilością luksusowych resortów oraz prywatnych plaż, do których czasem trudno się dostać, wynajęliśmy skuter.
Trochę błądziliśmy, ale ostatecznie, podpierając się mapą i podpytując ludzi dotarliśmy do Zatoki Lamai, aby obejrzeć Hin Ta i Hin Yai. Miejsce jest bardzo urokliwe i jednocześnie bardzo chętnie odwiedzane przez turystów. Formacje skalne są niesamowite, a kolor wody w słońcu momentami przyprawia o zawrót głowy.
Lubię się przemieszczać ten sposób. Najchętniej w swoim tempie przystając, gdy mam ochotę zrobić zdjęcie albo napić się aromatycznej tajskiej herbaty z mlekiem. Pęd wiatru i pojedyncze, umykające kadry ulicy zawsze sprawiają, że uśmiecham się do siebie szeroko. Mijaliśmy wózek z lokalnym jedzeniem i przejeżdżaliśmy przez kłęby dymu unoszące się w powietrzu. Sprawnie wyprzedził nas mężczyzna na skuterze, który prowadził jedną ręką, bo akurat palił papierosa. Zaraz za nim minęła nas czteroosobowa rodzina, oczywiście wraz z zakupami. Podczas jazdy zbierałam i układałam sobie te obrazy w głowie.
Od turystycznego tłumu udało się na szczęście uciec podczas krótkich spacerów do wodospadów Hin Lat i Na Muang. Przejście, mimo że stosunkowo łagodne, zajęło nam sporo czasu. Było niesamowicie parno, musieliśmy stale pamiętać o regularnym piciu wody, bo bardzo łatwo w takiej sytuacji o odwodnienie. W nagrodę, gdy dotarliśmy na miejsce, przez chwilę mieliśmy wodospad tylko dla siebie.